poniedziałek, 1 września 2014

Jożin z bażin, czyli maraton MTB w Opocznie

Najfajniejsze są te imprezy, na które nie masz ochoty jechać. A jak już się rozkręcisz, to jest tylko lepiej!

To była kolejna spontaniczna decyzja w naszym wykonaniu. Wiedziałem, że w ostatni weekend sierpnia jest maraton MTB, ale jakoś to przemilczałem i myślałem, że tak zostanie. Po ostatnich przygodach z rowerem, kiedy to najechałem na ukryte pod liśćmi metalowe kolce, zupełnie odechciało mi się jeździć. Ba! Nie miałem nawet sprawnego roweru, co mogłoby być niemałym utrudnieniem w przypadku maratonu. Środa, dzień jak co dzień i  pytanie – jedziemy? Yyyyyyyy... jedziemy! Decyzja zapadła! Rower zreanimowany, możemy jechać…



Tak jak wcześniej pisałem, kierujemy się kryterium „blisko Łodzi“. Kolejna edycja maratonu z cyklu „Górska jazda w centrum Polski“. Tym razem nie Gielniów, a Opoczno. Teoretycznie miało być łatwiej...

Zaczęło się tak, jak poprzednim razem. Wcześnie rano pobudka, pakowanie i w drogę. Około 9 zameldowaliśmy się w biurze zawodów i nawet nie wiem kiedy, stałem już w sektorze startowym.


Tym razem jednak serce biło jakoś spokojniej. Dookoła znajome twarze z poprzedniej edycji, ciśnieniowcy na samym początku sektora, ja gdzieś pośrodku. Nie to, żebym celował w środek stawki, ale tak jakoś wyszło.

Maraton miał się rozpocząć rundą honorową przez miasto, która chyba tylko z założenia miała być powolna i spokojna. Już na pierwszym zakręcie okazało się, jak bardzo się myliłem. Zakręt, rondo, prosta, zakręt i już wszyscy potasowani. Później przejazd nad obwodnicą i długa 3 km prosta. Już w tym miejscu wiedziałem, że będzie ciężko. Pierwsze 6 km, a nogi przestały podawać.

Zakręt w lewo i tym oto sposobem znalazłem się w lesie. Było dokładnie to, czego się spodziewałem. Błoto, błoto i jeszcze raz błoto. Parę dni wcześniej (i pewnie jeszcze w nocy) padał mocno deszcz, asfalt zdążył jakoś przeschnąć, czego nie można powiedzieć o leśnych ścieżkach. Niewiadomo skąd, z zaskoczenia pojawiły się „przejezdne sekcje kałuż“.


Po przejechaniu rozlewiska trasa zmieniła się w malowniczy singiel, zaś ten szybko ustąpił miejsca wielkiej piaskownicy. Ta zaś przemieniła się w kolejne bagno, podmokłe pole, znowu bagno i tak było już prawie do końca. W międzyczasie przejechaliśmy przez mostek koło starego młyna. Super miejsce!




Lewo HOBBY, prawo MEGA i GIGA słychać było z daleka. Na rozjeździe stał starszy pan i machał chorągiewkami niczym na pochodzie pierwszomajowym. Doceniam to, że w tym wieku mu się chciało pomóc w organizacji maratonu, a jego kolega klaskał i dodawał nam otuchy. Fajnie! W tym miejscu nastąpił wspomniany rozjazd. W przeciwieństwie do trasy w Gielniowie, tutaj wszystkie 3 trasy miały wspólny początek i koniec. Ja skręciłem w prawo. Nareszcie szutrowa droga, która, jak się później okazało, prowadziła do podmokłego pola, rozlewiska i znów podmokłego pola. Tu nie było sensu jechać. Może gdybym ważył wraz z rowerem 70 kg, nie zapadałbym się tak bardzo. Nie ma rady, musiałem pchać. Nie tylko ja zresztą. W ten sposób dotarłem do utwardzonej drogi, która chwilę później zamieniła się w piaszczystą i mokrą. De ja vu?



Jest bufet! (23 km) To taki element trasy, który uświadamia Cię, że przejechałeś już jakiś spory kawałek trasy. 2 kubki wody, kawałek banana, żel energetyczny i można jechać dalej. Znów po mokrym piasku...

W ten sposób dojechałem do Lelitka, w którym zgodnie z zapowiedziami organizatora miały być elementy prawdziwego XC. I były. Bardziej niż XC było jednak wszechobecne błoto i kałuże. Podjazd, ostry zakręt w prawo, stromy zjazd i stromy podjazd. Przypomniał mi się Gielniów, nogi lekko ugięły się  ze zmęczenia. Ten oto singielek prowadził na krawędź jakiegoś starego wyrobiska, piaskowni. Piękny, malowniczy kawałek. Stromy piaszczysty zjazd, tym razem na dupie, żeby znów znaleźć się w kałuży. Kilka metrów dalej powtórka z rozrywki. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale postanowiłem nie zjeżdżać, a spokojnie sprowadzić rower. Może to i dobrze, bo po wjechaniu do kałuży przednie koło zapadłoby się pewnie do połowy, a ja wylądowałbym na jaj drugim końcu. Krótki kamienisty zjazd i dla odmiany strumień, ale taki inny, żwawy. Można było w nim spłukać trochę błoto i piasek z rowerów. Nie zdało się to na wiele, bo po chwili znów tonęliśmy w błocie. 




Nawet nie wiem jak, ale po chwili znalazłem się na 2-gim bufecie. Bardzo nie chciałem się w tym miejscu zgubić, bo był tam rozjazd na trasę GIGA, co oznaczało mniej więcej tyle, że znów musiałbym pokonać te błotniste sekcje trasy. A tego bym bardzo nie chciał. Uzupełniłem płyny i już po chwili znalazłem się w dalszej drodze. 







Przejazd przez asfalt, znów przez podmokłe pole, żeby po chwili wyjechać na asfalt i znów na pole. W ten oto sposób dotarłem do zakrętu, w którym zbiegała się moja trasa z trasą HOBBY. W tym miejscu parę chwil temu przejeżdżała Magda. Długa prosta droga przez las, ostatni rów z wodą, ostatni leśny błotny odcinek i asfalt.

Jeszcze nigdy nie jechało mi się tak źle po asfalcie. Może dlatego, że te błotniste tereny dały popalić, może dlatego, że miałem zły dzień. Taka karma. Zostało tylko 6 km do mety. Ten odcinek przebiegał odwrotnie niż start. Przejazd nad obwodnicą, rondo (na którym roześmiani policjanci kibicowali, jednocześnie zatrzymując ruch uliczny), krótki odcinek szutrowy, asfalt i ta ostatnia prosta, która jeszcze nigdy wcześniej nie była tak ciężka. W oddali było widać metę. Jeszcze tylko jedno skrzyżowanie z uśmiechniętym policjantem i po chwili znalazłem się pomiędzy szpalerem banerów prowadzących do mety. 43 km w około 2:45 h. Dużo? Pewnie tak, biorąc pod uwagę, że pierwsi zawodnicy przekroczyli linię mety po niecałych 2 godzinach, ale nie pojechałem tam, żeby wygrać, ale żeby odstresować się i zrobić coś dla siebie.



Po przejechaniu linii mety udałem się na myjkę. Ze strażacką sikawką nie ma żartów.






Co było fajnego w tym maratonie? Organizacja, trasa i fajna zabawa, dla mnie jazda bez spiny. Może też to, że był to ostatni weekend wakacji, a równo 2 miesiące wcześniej startowaliśmy w Gielniowie i wtedy owe wakacje dopiero się rozpoczynały. Może jeszcze uda się przed końcem sezonu znaleźć jakiś maraton i w ten sposób przedłużyć sobie wakacje…

A tak wyglądało to na mapie:



P.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz