niedziela, 24 sierpnia 2014

Brus wieczorową porą

Jeżeli to czytasz, to znaczy, że szukasz trasy w Łodzi, na której mógłbyś trenować po pracy lub przed nią. Trafiłeś idealnie!
Dzień jak każdy inny. Wstajesz rano, pijesz kawę, idziesz do pracy. Robisz w niej to, co musisz, czyli musisz napić się kolejnej kawy! Robisz swoje i po 8 godzinach jesteś wolnym człowiekiem – o ile nie pracujesz po pracy, nie robisz innego rodzaju chałtur. Powiedzmy, że uda Ci się urwać te 2 godziny w ciągu dnia. Co robisz? Szybki trening.

To chyba jedna z moich ulubionych tras treningowych w Łodzi. To dlatego, że fajne miejsce zaczyna się już jakieś 2 km od domu. Powiedzmy, że startujesz z Maca na Włókniarzy/Lutomierskiej. Do poligonu na Brusie masz właśnie te 2 kilometry. Tam czekają na Ciebie wąskie i piaszczyste ścieżki, niewymagające specjalnych umiejętności ;) Wjazd od ulicy Biegunowej. Warto trochę pokręcić się po Brusie i lepiej go poznać. W centralnej jego części znajduje się stara strzelnica. Idealne miejsce na ćwiczenie podjazdów i zjazdów. Ewentualna wywrotka może skutkować upadkiem na piach, którego jest tam mnóstwo!


Po przejechaniu poligonu dojeżdżamy do szutrowej drogi, która początkowo biegnie wzdłuż niego, a następnie przy ogródkach działkowych i w ten sposób wyjeżdżamy przy ul. Konstantynowskiej na wysokości schronu przeciwlotniczego.


Przejeżdżamy na drugą stronę drogi i już po chwili znowu jesteśmy w lesie. Jadąc cały czas prosto, dojeżdżamy do ul. Gimnastycznej. To długi asfaltowy i prosty odcinek, którym docieramy do ul. Maratońskiej. Następnie w prawo i po około 1,5 km docieramy do skrzyżowania z ul. Sanitariuszek. Na skrzyżowaniu skręcamy w prawo i zaraz w lewo za zlewnią nieczystości. W tym miejscu zaczyna się mój ulubiony fragment trasy. Jadąc cały czas prosto, dojeżdżamy do skrzyżowania, na którym skręcamy w lewo i w ten sposób dojeżdżamy do Gorzewa.
Tutaj mamy 2 opcje:

1. Dla tych, co mają mniej czasu.
W Gorzewie skręcasz w lewo, mijasz tablicę Łódź, tory kolejowe i już po chwili dojeżdżasz do ul. Sanitariuszek

2. Druga opcja poszerzona jest o Górkę Pabianicką. W Gorzewie jedziemy prosto i dojeżdżamy do skrzyżowania, na którym skręcamy w lewo. Długi i szybki zjazd prowadzi nas na wiadukt nad trasą S14. Przejeżdżamy górą i dojeżdżamy do przejazdu kolejowego. Za nim skręcamy w lewo i tym razem przejeżdżamy pod trasą S14. Skręcamy w prawo i za niecały kilometr w lewo, w betonową drogę. Droga prowadzi wzdłuż starego wysypiska. Mijamy plac zabaw, boisko i wyjeżdżamy na ul. Łaskowice, po czym skręcamy w prawo. Dalej jak w opcji 1.

Ulicą Sanitariuszek jedziemy w stronę Retkini, mijamy przejazd kolejowy i następnie skręcamy w ulicę Maratońską. Potem do ul. Popiełuszki, Kusocińskiego i w lewo w ul. Juszczakiewicza. Dojeżdżamy do Konstantynowskiej i dalej w prawo. Konstantynowską dojeżdżamy do ul. Krakowskiej, Biegunowej, Solec i  do Włókniarzy przy stacji BP.




Dlaczego ta trasa jest fajna? Pomijając ulice Maratońską i Konstantynowską, panuje na niej mały ruch samochodowy. Odcinek od Sanitariuszek do Sanitariuszek (pętla przez Gorzew i Górkę Pabianicką) to sporadycznie mijane samochody. Na Brusie można za to spalić zbędne kalorie;) To taka trasa 2w1. Trochę terenu i szybki odcinek szosowy, który dostarcza nam miłych widoków. Cała trasa ma jakieś 30 km w wersji 1 i około 35 w wersji 2.

Jeżeli nie jesteś „ciśnieniowcem”, to pokonanie tej trasy zajmie Ci jakieś 2 godziny. W przeciwnym wypadku pokonasz ją w nieco więcej niż godzinę.
P.


piątek, 15 sierpnia 2014

jEGO rowerowe EGO, czyli maraton MTB oczami Piotrka


Od dłuższego czasu szukałem maratonów/rajdów w okolicy Łodzi. Głównie dlatego, że nie czuję się i nie jestem wycieniowanym PRO-sem i żeby ponieść sromotną klęskę, wcale nie muszę jechać na drugi koniec Polski. Udało się. Maraton MTB w Gielniowe. Okolica wydawała się znajoma, jeździłem tam kiedyś na biwaki ZHP. Pomyślałem sobie: nie ma tragedii, parę hopek, bo przecież poważnych gór tam nie ma. Nic bardziej mylnego…
Plan był prosty: ukończyć maraton w ostatniej dziesiątce. Udało się!




Jak już wcześniej wspominałem, nie jestem typem wycieniowanego młodzika, który na jednym oddechu jest w stanie przejechać maraton i zająć miejsce na pudle. Pojechałem głównie po to, żeby pokazać Żonie, jak wyglądają maratony MTB, w których  zresztą sam nigdy nie startowałem. Kiedyś musi być ten pierwszy raz. O ile parę dni wcześniej stresowałem się i zastanawiałem, czy na pewno chcę tam jechać, o tyle na miejscu czułem lekką ekscytację, która wraz ze zbliżającą się godziną startu przeradzała się w spokój. Po przyjeździe do Gielniowa zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy małą rozgrzewkę i nawet nie wiem kiedy, stanąłem w sektorze startowym. Jeszcze nigdy nie czułem się tak niegotowy do startu. Niestety, nie było już odwrotu! Czułem oddech innych kolarzy na swoich plecach i buzujący testosteron w ich żyłach. U niektórych pewnie w żyłach buzowało coś jeszcze. 



„Do startu pozostała minuta“ usłyszałem i wiedziałem, że nie będzie lekko. 3.. 2.. 1.. START. Najpierw kawałek przez boisko, szybki zakręt i już byłem na asfalcie. Krótka prosta, skręt w prawo i zaczął się 2-km podjazd. Nie było źle, trzymałem się w środku stawki. Przypuszczałem, że będzie gorzej. Jednak podjazd szybko się skończył, a wraz z nim mój optymizm. Zakręt w lewo i zjazd wąwozem do rzeczki. Tam wjechałem w bagno i przeleciałem przez kierownicę. Pomyślałem sobie wtedy: Czego się spodziewać? Miał być maraton MTB i jest! W innych okolicznościach szkoda byłoby mi zamoczyć buty w błocie, ale to jest wyścig. Nie ma czasu na omijanie błota. Stromy podjazd i asfalt. W butach chlupocze woda, między zębami chrabęści piasek, ale pojawia się kolejna optymistyczna myśl: nie było tak źle! Za chwilę zjazd przez pole i wjazd do lasu, a tam czekał na nas trawers. Oczywiście, nie zabrakło ciśnieniowców, którzy za wszelką cenę chcieli wszystkich wyprzedzić. Puściłem ich. Wiedziałem przecież, że i tak nie wygram. Później kolejny zjazd i znów morderczy podjazd, i kolejny... Dla urozmaicenia przejazd przez rzeczkę w wodzie do kolan i długi odcinek błotny przez las. Pokrzepiająca myśl: nie przyjechałem tu dla przyjemności. Popatrzyłem na swój pulsometr i przypomniałem sobie słowa Wojtka: „Nie jedź na maxa, żebyś dojechał do końca. Tętno max 160“. Pulsometr wskazywał średnią 170, max 190. Tak niestety zostało do samego końca.  W pewnym momencie doznałem olśnienia, że gdzieś na 28 km jest bufet.  Miałem do niego jeszcze około 6 km, w ustach sucho, a w bidonie pusto. Jechałem z myślą o chwili wytchnienia, a trasa do przystanku dłużyła się niemiłosiernie. Jest! Wreszcie dotarłem, uzupełniłem bidon, zjadłem banana, batonika i usłyszałem, że dopiero teraz zacznie się mtb w wersji hard. Z przerażeniem zastanawiałem się, jak to wcześniejsze nie było hard, to co czeka mnie dalej? Za bufetem charakter trasy zmienił się na interwałowy. Krótkie i strome podjazdy, jeszcze krótsze i strome zjazdy – stanowczo za krótkie, żeby mięśnie odpoczęły po wdrapywaniu się na strome zbocze. Poczułem się jak Syzyf. Z tą tylko różnicą, że ja pchałem do góry rower. Grawitacja działała w tym miejscu tak mocno, że nie dawała możliwości podjechać pod strome zbocze. Liczne podjazdy i zjazdy zdawały się nie mieć końca. Uda piekły jak szalone, łydki stały się twarde jak stal. Parę podjazdów i zjazdów, i dojechałem do 2-go bufetu. Byłem na tyle zmęczony, że nie miałem siły obrać banana. Jeszcze tylko kilka kilometrów i koniec tej męczarni. Dojechałem do asfaltu, a stamtąd długi zjazd do mety. Na sam koniec zakręt w lewo, w las na pumptrack. Parę hopek, zakrętów, przejazd przez rusztowanie, meta. 
Pod płotem zobaczyłem Magdę, która nie wyglądała na zadowoloną. Najwyraźniej start nie poszedł jej dobrze, ale o tym w poprzednim poście...


P.







Hobby i już, czyli pierwszy maraton MTB w Gielniowie


Zaczęło się klasycznie dla nas, czyli mój mąż znalazł informację o maratonie, a ja natychmiast podchwyciłam temat i rozdmuchałam go, opowiadając wszem i wobec, że jedziemy. Dopiero później, kiedy nie było już odwrotu, przyszło wahanie i pytanie: z czym do gości?


29 czerwca, godzina 5 rano. Dla mnie środek nocy. O tej porze zazwyczaj przewracam się na drugi bok i włączam na co najmniej dwie godziny kolejny sen, jak film. Zrywamy się, wciągamy na siebie kolarskie kondomiki, tak ciasne, że nawet mrówka się nie wciśnie. Szykujemy nasz maratonowy niezbędnik, który ogranicza się głównie do prowiantu jako źródła energii. Są więc płatki śniadaniowe z żurawiną, jogurt naturalny, energetyzujące żelki, pastylki do rozpuszczenia w bidonie, batony dające ultra kopa w razie zwiechy. Brakuje jedynie kroplówki. Pozostaje tylko wrzucić do bagażnika nasze dwa „mustangi” i w drogę. Kierunek: Gielniów. Cel: Memoriał Marka Galińskiego, czyli maraton MTB.








Między parkingiem a namiotem, w którym zorganizowano, hucznie brzmiące, biuro zawodów, zataczają kółka kolarze, rozgrzewając się przed wyścigiem. Staram się ogarnąć ich wszystkich wzrokiem, robiąc błyskawiczny rekonesans. Nie mam umysłu analitycznego, ale wnioski nasuwają się same. Moje szanse: zerowe. Z każdą minutą nadjeżdżają nowe zastępy łyd-zabójców i ud z żelaza. Patrzę na swoje nogi i staram się je jakoś skategoryzować: żabie udka? nibynóżki? Po co tu przyjechałam? Dochodzi do emocjonalnej zamiany z moim mężem. Do tej pory on był sceptyczny, ja rozentuzjazmowana. Teraz Piotr nie może ukryć podekscytowania, ja zaś czuję się niepewna, a niepewna równa się zła.

Idziemy do namiotu zapisać się i odebrać numerki startowe. W środku sami faceci rodem z Rambo. Pierwsza krew i ja, Fizia Ponczoszanka. Do wyboru są trzy trasy: hobby (ok. 20 km), mega (ok. 45 km) oraz giga (ok.68 km). Piotr skusił się na tę średnią, ja postanowiłam zacząć przygodę z maratonami od małych kroczków.

- Magda Ragankiewicz, trasa hobby.
- Klub? – spytał rozczochrany mężczyzna wprowadzający dane do komputera.
- Lub? Nie ma lub – ucięłam stanowczo.- Hobby i już.
- Niezrzeszona – przyszedł mi z pomocą Piotrek. Pięknie – pomyślałam – to dopiero zapisy, a już wpadka


Z megafonu rozlega się nawoływanie do zajęcia miejsc w odpowiednich sektorach na starcie. Zjeżdżający się zewsząd kolarze tworzą żywą wstęgę. Głos z megafonu wspomina Marka Galińskiego, jeszcze tylko minuta ciszy, przelatujący nad głowami dron rejestruje te chwile skupienia i  huk! Ruszyli. Piotr zniknął w tłumie podobnych kasków i koszulek, zmieszał się z bezkształtną masą i odjechał odprowadzany szmerem rozpędzonych kół. Zaraz moja kolej. Do startu szykuje się grupa hobbistyczna. Ku mojemu zaskoczeniu nie brak tutaj krewkich mężczyzn oraz dziewczyn w stylu „Sporty Spice” z chlubą prezentujących koszulki swoich klubów. Spoglądam na swój strój. Biało czerwoną koszulkę z wielbłądem i napisem The North Africa face” dostałam od Piotrka na urodziny. Zobaczymy, czy przyniesie szczęście. A klub? Hobby i już!



Jedziemy. Na długiej asfaltowej prostej robi się tłoczno, jeden pcha się przed drugiego. Przepuszczam dwie pary mega łydek – nie będę się przepychać  z wszystkimi. Nagle ostry skręt w prawo po szutrach i w lewo polną drogą. Trawy spowalniają, słońce praży bez litości. Tylko nie to! Czuję zmęczenie. A przecież to dopiero początek. Ktoś wyprzedza mnie z lewej, ktoś z prawej. I jeszcze ktoś, i znowu. Nie jest dobrze, oj nie jest. Wjazd do lasu jest dla mnie łaskawy. Śliskie, oblepiające wszystko błoto, pozostałość po ostatnich ulewach i zwalone drzewo znacznie spowalnia tych, co jeszcze przed chwilą byli przede mną. Ktoś się przewraca i wywołuje efekt domina. Przejeżdżam bokiem, jestem na prowadzeniu. Zaciskam zęby i prę do przodu przez kamienie, korzenie, podjazdy i zjazdy. Nie omijam hopek, skaczę, niemal frunę. Dojadę albo zginę – myślę i sama się śmieję. Miałam jechać na luzie, żeby zobaczyć maraton od kuchni. Miałam robić przerwy, zrobić kilka zdjęć z trasy. Tak musi działać adrenalina i smak rywalizacji. Stromy zjazd w dół, a za nim bajoro. Jadę prosto na nie, szkoda mi czasu na objazdy. Nagle plask! Jest głębiej niż myślałam. Przednie koło całkiem się zanurza, rower staje dęba. Tańczę na nim przez sekundy, które zdają mi się godzinami aż w końcu błocko pochłania mnie wraz z bajkiem.


Przez chwilę szamotam się jak foka, nie mogąc wypiąć się z pedałów, jednak kątem oka cały czas obserwuję, kto wymija, kto wyprzedza, kto przejeżdża. Kto by pomyślał, że to tak wciąga! Przed oczami śmignął mi Niebieski. Już od dłuższego czasu siedział mi na ogonie. Teraz miał okazję przejąć prowadzenie i ją wykorzystał. Ale nie poddam się bez walki. Przyspieszam. Błoto odrywa się od kół i uderza we mnie zbitymi pociskami. Piach chrabęści i trze przy każdym ruchu. Wyjeżdżam z lasu na asfalt, który ostro skręca w lewo. Rozpędzona jadę prosto w pole. Hamując, skaczę na rowerze jak na piłce, niemal wpadając do wozu strażackiego, który obstawia wyścig.
- Wpadaj częściej! – krzyczą rozbawieni strażacy. Macham im na pożegnanie i dalej gnam za kolarzem w niebieskiej koszulce. Las przynosi nowe koleiny zalane deszczem. Niebieski ślizga się, jedzie zygzakiem.
- Lewa wolna! – wykrzykuję hasło, którego tuż przed startem nauczył mnie Piotrek, dumna, że mam sposobność go użyć. Niebieski zostaje w tyle. Nie widzę nikogo przed sobą, za mną tylko Smerf. Chyba zostaliśmy na placu boju sami. Walczę więc o to, by nie zamykać wyścigu, by nie dojechać jako ostatnia. Kilkaset metrów przed metą skręcam w lewo. Niebieski jedzie prosto i gwiżdże na znak, że pomyliłam trasę. Za krótki dystans. Już go nie dogonię.



Przejeżdżam metę. Upokorzona i ubłocona. Sędzia prosi o podanie numeru, bo nie jest w stanie odczytać go z upaćkanej tabliczki. Zamykam się w samochodzie i w sobie. Słyszę nawoływanie do „koronacji”. Nie pokazuję się.  Za bardzo się wstydzę. Czekam aż Piotr wróci ze swojej mega trasy. Może będzie miał więcej szczęścia. W tle słyszę syrenę karetki. Mam nadzieję, że nic mu nie jest. Chyłkiem przemykam wzdłuż ogrodzenia, by go wypatrywać. Jest! Przyjechał cały i zdrowy!



Wysyła mnie po sok, który serwują w jednym z namiotów. Niby od niechcenie zerkam na tablicę z wynikami.
- Piotr, tam jest napisane, że zajęłam pierwsze miejsce. To możliwe?
- Yyy, raczej nie – uśmiał się mój mąż.
Wierzę mu. Przecież wydaje mi się, że przyjechałam ostatnia. Jednak na wszelki wypadek idę sprawdzić.
- Piotr, tam naprawdę tak piszą. Sam zobacz.
Piotr tak uparcie mi nie wierzył, że poszedł do namiotu spytać organizatora. Wygrałam. Czekali na mnie z dekoracją, podczas której pierwsze miejsce na podium pozostało puste. Wersja oficjalna jest taka, że nie przyszłam, bo mi nie zależało.



Pierwszy w życiu puchar. Mój nauczyciel WF-u na pewno nie uwierzy. Jak mój mąż.
Na deser losowanie nagród. I wyciskarka soków nasza. Dla dobrej formy i dla „zdrowotności”. Właścicile łyd-zabójców i ud z żelaza śmieją się, klaszczą, wiwatują. Niby nóżki dały radę. A ja chyba naprawdę zyskałam nowe „hobby i już”.