sobota, 13 września 2014

Recovery day

Cały tydzień gnasz i żyjesz w pędzie. Czasem trzeba wrzucić na luz, trochę zwolnić. Jak za szybko żyjesz, to nie zauważasz szczegółów. Dzisiaj będzie o tym, czyli recovery day.

Nie zawsze trzeba się ścigać. Warto czasem zwolnić trochę i pojechać inaczej, wolniej. To trochę jak w bajce o zającu i żółwiu. Dziś byliśmy żółwiami!

Na dzisiaj tyle dla głowy, reszta dla oka.














środa, 10 września 2014

Siódmy dzień tygodnia, czyli dzik na rowerze!

Scenariusz jest prawie zawsze taki sam. Od poniedziałku do piątku jesteśmy pracoholikami. Nie z wyboru, ale z konieczności. Sobota jest dniem, w którym odsypiamy cały ciężki tydzień. Niedziela z założenia ma być taka sama. Odpoczynek, relaks i regeneracja sił.

Jednak za każdym razem, w każdy sobotni wieczór pojawia się myśl – może gdzieś pojedziemy? Szybkie wertowanie map, przeglądanie internetu lub po prostu – jedziemy przed siebie. Pozostaje jeszcze tylko sprawdzić pogodę w dniu wyjazdu.



Z racji tego, że od zeszłego roku jakoś silnie eksploatowaliśmy tereny na wschód od Łodzi, tym razem padło na jej zachodnią część. W planie jest wycieczka nad zbiornik Jeziorsko i z powrotem (jakieś 120 km), ale ze względu na coraz krótsze dni trzeba ją przełożyć na bardziej sprzyjający moment.

Staramy się zawsze wybierać drogi o lekkim natężeniu ruchu. Sama niedziela ma też to do siebie, że poza ruchem w godzinach „kościelnych“ we wioskach panuje mały ruch samochodowy. Drogę do Aleksandrowa Łódzkiego pokonujemy częścią trasy „Piach, pot i łzy“ z przewodnika rowerowego Pascala. Super droga. Jest tylko jeden minus. Jak sama nazwa wskazuje, jest tam całe mnóstwo piachu. Być może tyle samo, co na Saharze. Ale o tej trasie innym razem.

Zaczynamy z dworca Łódź Żabieniec, następnie ulica Brukową, Liściastą i w ten sposób docieramy do zbiornika wodnego. W lecie jest tam sporo opalających się ludzi, my spotkaliśmy tylko zaspane kaczki. Mijamy zbiornik, przecinamy ulicę Szczecińską łącząca Łódź ze Zgierzem. Chwilę później pojawia się tablica Zgierz, a za nią następna – koniec Zgierza. Piaszczysty zjazd, kawałek przez pole kapusty i lądujemy w  miejscowości Kolonia Brużyca i przecinamy trasę Aleksandrów-Zgierz. Tam ładną aleją, szutrową drogą dalej w stronę Aleksandrowa.




Tym samy zaczęło się dla nas eksplorowanie mało znanych nam rejonów województwa łódzkiego. Udaliśmy się w stronę miejscowości Wola Grzymkowa, Babice, Kazimierz, Zdziechów. Drogi super. Głównie asfalt, po którym przemykają szosowcy i wcale się im nie dziwię, z odrobiną szutrowych dróg. Za Zdziechowem odbiliśmy w polną drogę, przez małą śluzę na rzeczce i w ten sposób dotarliśmy do Jewornic. 











Jeszcze nigdy nie czułem się tak niepewnie, jadąc na rowerze, a to dlatego, że spotkaliśmy myśliwego z psem, który urządzał sobie polowanie na bażanty i przeczesywał zarośla wzdłuż owej rzeczki. Kawałek dalej usłyszeliśmy odgłos bażanta. Wtedy pomyślałem sobie, ze osoba, którą spotkaliśmy chwilę wcześniej szuka nie w tym miejscu, co trzeba. Prawda była jednak inna. W trawach na polu siedzieli pewnie jego kumple i udawali bażanty, w ten sposób próbując je zwabić do siebie. Tu pojawiła się niepewność. Bałem się, że ze względu na moją wagę mogą wziąć mnie za dzika i najzwyczajniej w świecie odstrzelić. Uspokajała mnie tylko myśl, że dziki nie jeżdżą na rowerze!






Z Jewornic przez Szydłówek udaliśmy się do miejscowości Madaje Stare, przez las Bełdowski do Zgniłych Błot. Następnie Babiczki, Rąbień i prosto do Łodzi.




Jest wycieczka, musi być nagroda. Tym razem była ona w postaci hamburgera. Zawsze tłumaczymy sobie, że w ten sposób uzupełniamy spalone kalorie. A jeździmy (przynajmniej ja), żeby te kalorie spalić. Mam bardzo silną wolę i ona zawsze ze mną wygrywa. Tym razem było tak samo.



Sama trasa ma jakieś 75 km. My pokręciliśmy jeszcze trochę po mieście – wypad na obiad i wyszło nam 85 km. Trasa niewymagająca, do przejechania rowerem crossowym, a nawet trekkingowym. Na upartego szosą, jeżeli lubisz nosić rower na plecach. Cyklokrossowcy byliby zachwyceni.

W samej Łodzi warto udać się na ulicę Fizylierów (boczna uliczka Złotna). Znajdziecie tam pyszne lody, po które ustawiają się kolejkami całe rodziny. Po co? Żeby uzupełnić stracone kalorie!




poniedziałek, 1 września 2014

Co budzi kolarza w dniu maratonu?

Co budzi kolarza w dniu maratonu? Stres? Ekscytacja? Pełne napięcia oczekiwanie? Nie wiem, co jest w standardzie. Mnie w każdym razie obudził ból brzucha, zwiastujący tęgą niestrawność. A co się łyka na problemy natury gastrycznej? Oczywiście energetyzujące żelki, zapijane hektolitrem izotoniku! Efekt murowany! (Sprawdzone w Opocznie).


Dwie godziny drogi z Łodzi do Opoczna i dwa postoje w przydrożnym szalecie. Podczas maratonu raczej wolałabym zatrzymywać się przy bufetach niż pod krzaczkami, zaczynam więc się niepokoić. Czy przypadkiem się nie odwodnię? To by źle wróżyło moim kolarskim poczynaniom. Na wszelki wypadek biorę kilka łyków… izotoniku.



W poprzednim maratonie udało mi się stanąć na pudle. Czuję więc, że nie muszę sobie niczego udowadniać. To duża ulga. Postanawiam przejechać tę trasę na zupełnym luzie, porobić trochę zdjęć, rozejrzeć po okolicy. Staję na szarym końcu swojego sektora. Ruszam niespiesznie. W końcu przed nami 4 km rundy honorowej po mieście. Organizatorzy apelują przez megafon o spokojną jazdę. Dopiero po przejechaniu tego dystansu zacznie się maraton ostrym startem. Jednak ku mojemu zaskoczeniu „przodownicy” narzucają mordercze tempo, tak że już podczas tego honorowego slalomu ciśnienie skacze mi chyba do 200. Wjeżdżając na obwodnicę, sięgam po bidon i dyszę jakby płuca skurczyły mi się do rozmiarów jednogroszówki. Znalazłszy się w lesie, czuję ulgę i nieznaczną przewagę nad pozostałymi zawodnikami. Na asfalcie byli dla mnie małymi oddalającymi się punkcikami. Natomiast na wymagającym jako takiej techniki podmokłym podłożu, raz dwa udaje mi się ich dogonić, by wspólnie ślizgać się i zażywać błotnych kąpieli. W wyniku kilkudniowych obfitych opadów deszczu leśne ścieżki są mokre, miejscami wręcz podtopione.



Wielu kolarzy na mocniej pozalewanych obszarach decyduje się objechać rozlewiska, nadrabiając dodatkowymi metrami, inni zsiadają z rowerów i brodzą wraz z nimi po kolana w bajorze. Ja wypróbowuję sprawdzoną w Gielniowie metodę „na bombę”. Wpadam z impetem w pierwsze napotkane bagno, które wsysa mnie jak ruchome piaski. Jakimś cudem w wyniku tego upadku przekręca się uchwyt na bidon o jakieś 45 stopni w taki sposób, że sterczy z lewego boku ramy. Nie powiem, trochę utrudnia to dalszą jazdę, bo przy każdym obrocie nóg, zahaczam o niego lewą łydką, pracując na pokaźnej wielkości siniaka. Próbuję przesunąć uchwyt na jego pierwotne miejsce, ale widać żelki to jednak za małe śniadanie.



Dalej trasa wiedzie malowniczym, wijącym się wstęga między drzewami singlem. Nie specjalnie męczące podjazdy są rekompensowane długimi zjazdami, podczas których można poczuć prędkość i wiatr we włosach (miła odmiana po zamulaniu w bagnie). 




Odcinki pełne mokrego piachu może i przywodzą na myśl plażę i wakacje, ale znów spowalniają. Na szutrach ponownie nabieram tempa, ale niechcący straszę szumem toczących się po drodze opon i chrzęstem dosychającego na nich błota stado owiec, które rozbiega się bezskładnie na wszystkie strony. Staram się mijać je slalomem, jednocześnie zastanawiając się, jakie skutki będzie miało zderzenie z takim wełniakiem i dla mnie, i dla zwierzaka. Na szczęście nie muszę sprawdzać swoich rozważań w praktyce. 


Daję się skusić jednemu z krzaczków (jednak! Trzeba było zjeść więcej naszprycowanego chemią erzacu) i jadę dalej w stronę starego, malowniczego młyna opasanego skrzącym się w słońcu strumieniem. Przejeżdżam przez mostek, wpadam w jakieś haszcze, odnajduję żółtą tabliczkę z oznaczeniem swojej trasy i zgodnie z wyrysowaną na niej strzałką biorę ostry skręt w prawo. Tubylcy wykazują się refleksem szachisty, zagadani, pochłonięci swoimi sprawami, oglądając moje plecy, krzyczą jak w zwolnionym tempie: „Oby tak dalej, brawo!”



Znów wpadam w piach, pieką mnie już uda od mocowania się z nim. Kątem oka zauważam grzybiarza. Przystaję i pytam, czy dużo nazbierał. W końcu miała to być luźna przejażdżka. Czuję zapach namokłej ściółki i żywicy, uspokajam oddech, cieszę oczy przyrodą. 




Jest cudownie. Kolejny odcinek trasy przynosi drobne podtopienie w strumieniu (przynajmniej obmyłam z błota i siebie, i rower) i zgubienie drogi (na niemałym fragmencie brakowało tabliczek). Ku mecie wiedzie ten sam odcinek asfaltowy, który przywiódł nas do lasu. Było naprawdę fajnie, tylko krótko. Następnym razem jadę dłuższą trasę z Piotrkiem! 

M.


Jożin z bażin, czyli maraton MTB w Opocznie

Najfajniejsze są te imprezy, na które nie masz ochoty jechać. A jak już się rozkręcisz, to jest tylko lepiej!

To była kolejna spontaniczna decyzja w naszym wykonaniu. Wiedziałem, że w ostatni weekend sierpnia jest maraton MTB, ale jakoś to przemilczałem i myślałem, że tak zostanie. Po ostatnich przygodach z rowerem, kiedy to najechałem na ukryte pod liśćmi metalowe kolce, zupełnie odechciało mi się jeździć. Ba! Nie miałem nawet sprawnego roweru, co mogłoby być niemałym utrudnieniem w przypadku maratonu. Środa, dzień jak co dzień i  pytanie – jedziemy? Yyyyyyyy... jedziemy! Decyzja zapadła! Rower zreanimowany, możemy jechać…



Tak jak wcześniej pisałem, kierujemy się kryterium „blisko Łodzi“. Kolejna edycja maratonu z cyklu „Górska jazda w centrum Polski“. Tym razem nie Gielniów, a Opoczno. Teoretycznie miało być łatwiej...

Zaczęło się tak, jak poprzednim razem. Wcześnie rano pobudka, pakowanie i w drogę. Około 9 zameldowaliśmy się w biurze zawodów i nawet nie wiem kiedy, stałem już w sektorze startowym.


Tym razem jednak serce biło jakoś spokojniej. Dookoła znajome twarze z poprzedniej edycji, ciśnieniowcy na samym początku sektora, ja gdzieś pośrodku. Nie to, żebym celował w środek stawki, ale tak jakoś wyszło.

Maraton miał się rozpocząć rundą honorową przez miasto, która chyba tylko z założenia miała być powolna i spokojna. Już na pierwszym zakręcie okazało się, jak bardzo się myliłem. Zakręt, rondo, prosta, zakręt i już wszyscy potasowani. Później przejazd nad obwodnicą i długa 3 km prosta. Już w tym miejscu wiedziałem, że będzie ciężko. Pierwsze 6 km, a nogi przestały podawać.

Zakręt w lewo i tym oto sposobem znalazłem się w lesie. Było dokładnie to, czego się spodziewałem. Błoto, błoto i jeszcze raz błoto. Parę dni wcześniej (i pewnie jeszcze w nocy) padał mocno deszcz, asfalt zdążył jakoś przeschnąć, czego nie można powiedzieć o leśnych ścieżkach. Niewiadomo skąd, z zaskoczenia pojawiły się „przejezdne sekcje kałuż“.


Po przejechaniu rozlewiska trasa zmieniła się w malowniczy singiel, zaś ten szybko ustąpił miejsca wielkiej piaskownicy. Ta zaś przemieniła się w kolejne bagno, podmokłe pole, znowu bagno i tak było już prawie do końca. W międzyczasie przejechaliśmy przez mostek koło starego młyna. Super miejsce!




Lewo HOBBY, prawo MEGA i GIGA słychać było z daleka. Na rozjeździe stał starszy pan i machał chorągiewkami niczym na pochodzie pierwszomajowym. Doceniam to, że w tym wieku mu się chciało pomóc w organizacji maratonu, a jego kolega klaskał i dodawał nam otuchy. Fajnie! W tym miejscu nastąpił wspomniany rozjazd. W przeciwieństwie do trasy w Gielniowie, tutaj wszystkie 3 trasy miały wspólny początek i koniec. Ja skręciłem w prawo. Nareszcie szutrowa droga, która, jak się później okazało, prowadziła do podmokłego pola, rozlewiska i znów podmokłego pola. Tu nie było sensu jechać. Może gdybym ważył wraz z rowerem 70 kg, nie zapadałbym się tak bardzo. Nie ma rady, musiałem pchać. Nie tylko ja zresztą. W ten sposób dotarłem do utwardzonej drogi, która chwilę później zamieniła się w piaszczystą i mokrą. De ja vu?



Jest bufet! (23 km) To taki element trasy, który uświadamia Cię, że przejechałeś już jakiś spory kawałek trasy. 2 kubki wody, kawałek banana, żel energetyczny i można jechać dalej. Znów po mokrym piasku...

W ten sposób dojechałem do Lelitka, w którym zgodnie z zapowiedziami organizatora miały być elementy prawdziwego XC. I były. Bardziej niż XC było jednak wszechobecne błoto i kałuże. Podjazd, ostry zakręt w prawo, stromy zjazd i stromy podjazd. Przypomniał mi się Gielniów, nogi lekko ugięły się  ze zmęczenia. Ten oto singielek prowadził na krawędź jakiegoś starego wyrobiska, piaskowni. Piękny, malowniczy kawałek. Stromy piaszczysty zjazd, tym razem na dupie, żeby znów znaleźć się w kałuży. Kilka metrów dalej powtórka z rozrywki. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale postanowiłem nie zjeżdżać, a spokojnie sprowadzić rower. Może to i dobrze, bo po wjechaniu do kałuży przednie koło zapadłoby się pewnie do połowy, a ja wylądowałbym na jaj drugim końcu. Krótki kamienisty zjazd i dla odmiany strumień, ale taki inny, żwawy. Można było w nim spłukać trochę błoto i piasek z rowerów. Nie zdało się to na wiele, bo po chwili znów tonęliśmy w błocie. 




Nawet nie wiem jak, ale po chwili znalazłem się na 2-gim bufecie. Bardzo nie chciałem się w tym miejscu zgubić, bo był tam rozjazd na trasę GIGA, co oznaczało mniej więcej tyle, że znów musiałbym pokonać te błotniste sekcje trasy. A tego bym bardzo nie chciał. Uzupełniłem płyny i już po chwili znalazłem się w dalszej drodze. 







Przejazd przez asfalt, znów przez podmokłe pole, żeby po chwili wyjechać na asfalt i znów na pole. W ten oto sposób dotarłem do zakrętu, w którym zbiegała się moja trasa z trasą HOBBY. W tym miejscu parę chwil temu przejeżdżała Magda. Długa prosta droga przez las, ostatni rów z wodą, ostatni leśny błotny odcinek i asfalt.

Jeszcze nigdy nie jechało mi się tak źle po asfalcie. Może dlatego, że te błotniste tereny dały popalić, może dlatego, że miałem zły dzień. Taka karma. Zostało tylko 6 km do mety. Ten odcinek przebiegał odwrotnie niż start. Przejazd nad obwodnicą, rondo (na którym roześmiani policjanci kibicowali, jednocześnie zatrzymując ruch uliczny), krótki odcinek szutrowy, asfalt i ta ostatnia prosta, która jeszcze nigdy wcześniej nie była tak ciężka. W oddali było widać metę. Jeszcze tylko jedno skrzyżowanie z uśmiechniętym policjantem i po chwili znalazłem się pomiędzy szpalerem banerów prowadzących do mety. 43 km w około 2:45 h. Dużo? Pewnie tak, biorąc pod uwagę, że pierwsi zawodnicy przekroczyli linię mety po niecałych 2 godzinach, ale nie pojechałem tam, żeby wygrać, ale żeby odstresować się i zrobić coś dla siebie.



Po przejechaniu linii mety udałem się na myjkę. Ze strażacką sikawką nie ma żartów.






Co było fajnego w tym maratonie? Organizacja, trasa i fajna zabawa, dla mnie jazda bez spiny. Może też to, że był to ostatni weekend wakacji, a równo 2 miesiące wcześniej startowaliśmy w Gielniowie i wtedy owe wakacje dopiero się rozpoczynały. Może jeszcze uda się przed końcem sezonu znaleźć jakiś maraton i w ten sposób przedłużyć sobie wakacje…

A tak wyglądało to na mapie:



P.