Co budzi kolarza w
dniu maratonu? Stres? Ekscytacja? Pełne napięcia oczekiwanie? Nie wiem, co jest
w standardzie. Mnie w każdym razie obudził ból brzucha, zwiastujący tęgą
niestrawność. A co się łyka na problemy natury gastrycznej? Oczywiście
energetyzujące żelki, zapijane hektolitrem izotoniku! Efekt murowany!
(Sprawdzone w Opocznie).
Dwie godziny drogi z Łodzi do
Opoczna i dwa postoje w przydrożnym szalecie. Podczas maratonu raczej wolałabym
zatrzymywać się przy bufetach niż pod krzaczkami, zaczynam więc się niepokoić.
Czy przypadkiem się nie odwodnię? To by źle wróżyło moim kolarskim poczynaniom.
Na wszelki wypadek biorę kilka łyków… izotoniku.
W poprzednim maratonie udało mi się stanąć na pudle. Czuję więc, że nie muszę
sobie niczego udowadniać. To duża ulga. Postanawiam przejechać tę trasę na zupełnym
luzie, porobić trochę zdjęć, rozejrzeć po okolicy. Staję na szarym końcu
swojego sektora. Ruszam niespiesznie. W końcu przed nami 4 km rundy honorowej
po mieście. Organizatorzy apelują przez megafon o spokojną jazdę. Dopiero po
przejechaniu tego dystansu zacznie się maraton ostrym startem. Jednak ku mojemu
zaskoczeniu „przodownicy” narzucają mordercze tempo, tak że już podczas tego
honorowego slalomu ciśnienie skacze mi chyba do 200. Wjeżdżając na obwodnicę,
sięgam po bidon i dyszę jakby płuca skurczyły mi się do rozmiarów jednogroszówki.
Znalazłszy się w lesie, czuję ulgę i nieznaczną przewagę nad pozostałymi
zawodnikami. Na asfalcie byli dla mnie małymi oddalającymi się punkcikami.
Natomiast na wymagającym jako takiej techniki podmokłym podłożu, raz dwa udaje
mi się ich dogonić, by wspólnie ślizgać się i zażywać błotnych kąpieli. W
wyniku kilkudniowych obfitych opadów deszczu leśne ścieżki są mokre, miejscami
wręcz podtopione.
Wielu kolarzy na mocniej pozalewanych obszarach decyduje się
objechać rozlewiska, nadrabiając dodatkowymi metrami, inni zsiadają z rowerów i
brodzą wraz z nimi po kolana w bajorze. Ja wypróbowuję sprawdzoną w Gielniowie
metodę „na bombę”. Wpadam z impetem w pierwsze napotkane bagno, które wsysa
mnie jak ruchome piaski. Jakimś cudem w wyniku tego upadku przekręca się uchwyt
na bidon o jakieś 45 stopni w taki sposób, że sterczy z lewego boku ramy. Nie
powiem, trochę utrudnia to dalszą jazdę, bo przy każdym obrocie nóg, zahaczam o
niego lewą łydką, pracując na pokaźnej wielkości siniaka. Próbuję przesunąć
uchwyt na jego pierwotne miejsce, ale widać żelki to jednak za małe śniadanie.
Dalej trasa wiedzie malowniczym, wijącym się wstęga między drzewami singlem.
Nie specjalnie męczące podjazdy są rekompensowane długimi zjazdami, podczas których
można poczuć prędkość i wiatr we włosach (miła odmiana po zamulaniu w bagnie).
Odcinki pełne mokrego piachu może i przywodzą na myśl plażę i wakacje, ale znów
spowalniają. Na szutrach ponownie nabieram tempa, ale niechcący straszę szumem
toczących się po drodze opon i chrzęstem dosychającego na nich błota stado
owiec, które rozbiega się bezskładnie na wszystkie strony. Staram się mijać je
slalomem, jednocześnie zastanawiając się, jakie skutki będzie miało zderzenie z
takim wełniakiem i dla mnie, i dla zwierzaka. Na szczęście nie muszę sprawdzać
swoich rozważań w praktyce.
Daję się skusić jednemu z krzaczków (jednak! Trzeba było zjeść więcej
naszprycowanego chemią erzacu) i jadę dalej w stronę starego, malowniczego młyna
opasanego skrzącym się w słońcu strumieniem. Przejeżdżam przez mostek, wpadam w
jakieś haszcze, odnajduję żółtą tabliczkę z oznaczeniem swojej trasy i zgodnie
z wyrysowaną na niej strzałką biorę ostry skręt w prawo. Tubylcy wykazują się
refleksem szachisty, zagadani, pochłonięci swoimi sprawami, oglądając moje
plecy, krzyczą jak w zwolnionym tempie: „Oby tak dalej, brawo!”
Znów wpadam w piach, pieką mnie już uda od mocowania się z nim. Kątem oka zauważam
grzybiarza. Przystaję i pytam, czy dużo nazbierał. W końcu miała to być luźna
przejażdżka. Czuję zapach namokłej ściółki i żywicy, uspokajam oddech, cieszę
oczy przyrodą.
Jest cudownie. Kolejny odcinek trasy przynosi drobne podtopienie
w strumieniu (przynajmniej obmyłam z błota i siebie, i rower) i zgubienie drogi
(na niemałym fragmencie brakowało tabliczek). Ku mecie wiedzie ten sam odcinek
asfaltowy, który przywiódł nas do lasu. Było naprawdę fajnie, tylko krótko.
Następnym razem jadę dłuższą trasę z Piotrkiem!
M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz