piątek, 15 sierpnia 2014

jEGO rowerowe EGO, czyli maraton MTB oczami Piotrka


Od dłuższego czasu szukałem maratonów/rajdów w okolicy Łodzi. Głównie dlatego, że nie czuję się i nie jestem wycieniowanym PRO-sem i żeby ponieść sromotną klęskę, wcale nie muszę jechać na drugi koniec Polski. Udało się. Maraton MTB w Gielniowe. Okolica wydawała się znajoma, jeździłem tam kiedyś na biwaki ZHP. Pomyślałem sobie: nie ma tragedii, parę hopek, bo przecież poważnych gór tam nie ma. Nic bardziej mylnego…
Plan był prosty: ukończyć maraton w ostatniej dziesiątce. Udało się!




Jak już wcześniej wspominałem, nie jestem typem wycieniowanego młodzika, który na jednym oddechu jest w stanie przejechać maraton i zająć miejsce na pudle. Pojechałem głównie po to, żeby pokazać Żonie, jak wyglądają maratony MTB, w których  zresztą sam nigdy nie startowałem. Kiedyś musi być ten pierwszy raz. O ile parę dni wcześniej stresowałem się i zastanawiałem, czy na pewno chcę tam jechać, o tyle na miejscu czułem lekką ekscytację, która wraz ze zbliżającą się godziną startu przeradzała się w spokój. Po przyjeździe do Gielniowa zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy małą rozgrzewkę i nawet nie wiem kiedy, stanąłem w sektorze startowym. Jeszcze nigdy nie czułem się tak niegotowy do startu. Niestety, nie było już odwrotu! Czułem oddech innych kolarzy na swoich plecach i buzujący testosteron w ich żyłach. U niektórych pewnie w żyłach buzowało coś jeszcze. 



„Do startu pozostała minuta“ usłyszałem i wiedziałem, że nie będzie lekko. 3.. 2.. 1.. START. Najpierw kawałek przez boisko, szybki zakręt i już byłem na asfalcie. Krótka prosta, skręt w prawo i zaczął się 2-km podjazd. Nie było źle, trzymałem się w środku stawki. Przypuszczałem, że będzie gorzej. Jednak podjazd szybko się skończył, a wraz z nim mój optymizm. Zakręt w lewo i zjazd wąwozem do rzeczki. Tam wjechałem w bagno i przeleciałem przez kierownicę. Pomyślałem sobie wtedy: Czego się spodziewać? Miał być maraton MTB i jest! W innych okolicznościach szkoda byłoby mi zamoczyć buty w błocie, ale to jest wyścig. Nie ma czasu na omijanie błota. Stromy podjazd i asfalt. W butach chlupocze woda, między zębami chrabęści piasek, ale pojawia się kolejna optymistyczna myśl: nie było tak źle! Za chwilę zjazd przez pole i wjazd do lasu, a tam czekał na nas trawers. Oczywiście, nie zabrakło ciśnieniowców, którzy za wszelką cenę chcieli wszystkich wyprzedzić. Puściłem ich. Wiedziałem przecież, że i tak nie wygram. Później kolejny zjazd i znów morderczy podjazd, i kolejny... Dla urozmaicenia przejazd przez rzeczkę w wodzie do kolan i długi odcinek błotny przez las. Pokrzepiająca myśl: nie przyjechałem tu dla przyjemności. Popatrzyłem na swój pulsometr i przypomniałem sobie słowa Wojtka: „Nie jedź na maxa, żebyś dojechał do końca. Tętno max 160“. Pulsometr wskazywał średnią 170, max 190. Tak niestety zostało do samego końca.  W pewnym momencie doznałem olśnienia, że gdzieś na 28 km jest bufet.  Miałem do niego jeszcze około 6 km, w ustach sucho, a w bidonie pusto. Jechałem z myślą o chwili wytchnienia, a trasa do przystanku dłużyła się niemiłosiernie. Jest! Wreszcie dotarłem, uzupełniłem bidon, zjadłem banana, batonika i usłyszałem, że dopiero teraz zacznie się mtb w wersji hard. Z przerażeniem zastanawiałem się, jak to wcześniejsze nie było hard, to co czeka mnie dalej? Za bufetem charakter trasy zmienił się na interwałowy. Krótkie i strome podjazdy, jeszcze krótsze i strome zjazdy – stanowczo za krótkie, żeby mięśnie odpoczęły po wdrapywaniu się na strome zbocze. Poczułem się jak Syzyf. Z tą tylko różnicą, że ja pchałem do góry rower. Grawitacja działała w tym miejscu tak mocno, że nie dawała możliwości podjechać pod strome zbocze. Liczne podjazdy i zjazdy zdawały się nie mieć końca. Uda piekły jak szalone, łydki stały się twarde jak stal. Parę podjazdów i zjazdów, i dojechałem do 2-go bufetu. Byłem na tyle zmęczony, że nie miałem siły obrać banana. Jeszcze tylko kilka kilometrów i koniec tej męczarni. Dojechałem do asfaltu, a stamtąd długi zjazd do mety. Na sam koniec zakręt w lewo, w las na pumptrack. Parę hopek, zakrętów, przejazd przez rusztowanie, meta. 
Pod płotem zobaczyłem Magdę, która nie wyglądała na zadowoloną. Najwyraźniej start nie poszedł jej dobrze, ale o tym w poprzednim poście...


P.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz