piątek, 15 sierpnia 2014

Hobby i już, czyli pierwszy maraton MTB w Gielniowie


Zaczęło się klasycznie dla nas, czyli mój mąż znalazł informację o maratonie, a ja natychmiast podchwyciłam temat i rozdmuchałam go, opowiadając wszem i wobec, że jedziemy. Dopiero później, kiedy nie było już odwrotu, przyszło wahanie i pytanie: z czym do gości?


29 czerwca, godzina 5 rano. Dla mnie środek nocy. O tej porze zazwyczaj przewracam się na drugi bok i włączam na co najmniej dwie godziny kolejny sen, jak film. Zrywamy się, wciągamy na siebie kolarskie kondomiki, tak ciasne, że nawet mrówka się nie wciśnie. Szykujemy nasz maratonowy niezbędnik, który ogranicza się głównie do prowiantu jako źródła energii. Są więc płatki śniadaniowe z żurawiną, jogurt naturalny, energetyzujące żelki, pastylki do rozpuszczenia w bidonie, batony dające ultra kopa w razie zwiechy. Brakuje jedynie kroplówki. Pozostaje tylko wrzucić do bagażnika nasze dwa „mustangi” i w drogę. Kierunek: Gielniów. Cel: Memoriał Marka Galińskiego, czyli maraton MTB.








Między parkingiem a namiotem, w którym zorganizowano, hucznie brzmiące, biuro zawodów, zataczają kółka kolarze, rozgrzewając się przed wyścigiem. Staram się ogarnąć ich wszystkich wzrokiem, robiąc błyskawiczny rekonesans. Nie mam umysłu analitycznego, ale wnioski nasuwają się same. Moje szanse: zerowe. Z każdą minutą nadjeżdżają nowe zastępy łyd-zabójców i ud z żelaza. Patrzę na swoje nogi i staram się je jakoś skategoryzować: żabie udka? nibynóżki? Po co tu przyjechałam? Dochodzi do emocjonalnej zamiany z moim mężem. Do tej pory on był sceptyczny, ja rozentuzjazmowana. Teraz Piotr nie może ukryć podekscytowania, ja zaś czuję się niepewna, a niepewna równa się zła.

Idziemy do namiotu zapisać się i odebrać numerki startowe. W środku sami faceci rodem z Rambo. Pierwsza krew i ja, Fizia Ponczoszanka. Do wyboru są trzy trasy: hobby (ok. 20 km), mega (ok. 45 km) oraz giga (ok.68 km). Piotr skusił się na tę średnią, ja postanowiłam zacząć przygodę z maratonami od małych kroczków.

- Magda Ragankiewicz, trasa hobby.
- Klub? – spytał rozczochrany mężczyzna wprowadzający dane do komputera.
- Lub? Nie ma lub – ucięłam stanowczo.- Hobby i już.
- Niezrzeszona – przyszedł mi z pomocą Piotrek. Pięknie – pomyślałam – to dopiero zapisy, a już wpadka


Z megafonu rozlega się nawoływanie do zajęcia miejsc w odpowiednich sektorach na starcie. Zjeżdżający się zewsząd kolarze tworzą żywą wstęgę. Głos z megafonu wspomina Marka Galińskiego, jeszcze tylko minuta ciszy, przelatujący nad głowami dron rejestruje te chwile skupienia i  huk! Ruszyli. Piotr zniknął w tłumie podobnych kasków i koszulek, zmieszał się z bezkształtną masą i odjechał odprowadzany szmerem rozpędzonych kół. Zaraz moja kolej. Do startu szykuje się grupa hobbistyczna. Ku mojemu zaskoczeniu nie brak tutaj krewkich mężczyzn oraz dziewczyn w stylu „Sporty Spice” z chlubą prezentujących koszulki swoich klubów. Spoglądam na swój strój. Biało czerwoną koszulkę z wielbłądem i napisem The North Africa face” dostałam od Piotrka na urodziny. Zobaczymy, czy przyniesie szczęście. A klub? Hobby i już!



Jedziemy. Na długiej asfaltowej prostej robi się tłoczno, jeden pcha się przed drugiego. Przepuszczam dwie pary mega łydek – nie będę się przepychać  z wszystkimi. Nagle ostry skręt w prawo po szutrach i w lewo polną drogą. Trawy spowalniają, słońce praży bez litości. Tylko nie to! Czuję zmęczenie. A przecież to dopiero początek. Ktoś wyprzedza mnie z lewej, ktoś z prawej. I jeszcze ktoś, i znowu. Nie jest dobrze, oj nie jest. Wjazd do lasu jest dla mnie łaskawy. Śliskie, oblepiające wszystko błoto, pozostałość po ostatnich ulewach i zwalone drzewo znacznie spowalnia tych, co jeszcze przed chwilą byli przede mną. Ktoś się przewraca i wywołuje efekt domina. Przejeżdżam bokiem, jestem na prowadzeniu. Zaciskam zęby i prę do przodu przez kamienie, korzenie, podjazdy i zjazdy. Nie omijam hopek, skaczę, niemal frunę. Dojadę albo zginę – myślę i sama się śmieję. Miałam jechać na luzie, żeby zobaczyć maraton od kuchni. Miałam robić przerwy, zrobić kilka zdjęć z trasy. Tak musi działać adrenalina i smak rywalizacji. Stromy zjazd w dół, a za nim bajoro. Jadę prosto na nie, szkoda mi czasu na objazdy. Nagle plask! Jest głębiej niż myślałam. Przednie koło całkiem się zanurza, rower staje dęba. Tańczę na nim przez sekundy, które zdają mi się godzinami aż w końcu błocko pochłania mnie wraz z bajkiem.


Przez chwilę szamotam się jak foka, nie mogąc wypiąć się z pedałów, jednak kątem oka cały czas obserwuję, kto wymija, kto wyprzedza, kto przejeżdża. Kto by pomyślał, że to tak wciąga! Przed oczami śmignął mi Niebieski. Już od dłuższego czasu siedział mi na ogonie. Teraz miał okazję przejąć prowadzenie i ją wykorzystał. Ale nie poddam się bez walki. Przyspieszam. Błoto odrywa się od kół i uderza we mnie zbitymi pociskami. Piach chrabęści i trze przy każdym ruchu. Wyjeżdżam z lasu na asfalt, który ostro skręca w lewo. Rozpędzona jadę prosto w pole. Hamując, skaczę na rowerze jak na piłce, niemal wpadając do wozu strażackiego, który obstawia wyścig.
- Wpadaj częściej! – krzyczą rozbawieni strażacy. Macham im na pożegnanie i dalej gnam za kolarzem w niebieskiej koszulce. Las przynosi nowe koleiny zalane deszczem. Niebieski ślizga się, jedzie zygzakiem.
- Lewa wolna! – wykrzykuję hasło, którego tuż przed startem nauczył mnie Piotrek, dumna, że mam sposobność go użyć. Niebieski zostaje w tyle. Nie widzę nikogo przed sobą, za mną tylko Smerf. Chyba zostaliśmy na placu boju sami. Walczę więc o to, by nie zamykać wyścigu, by nie dojechać jako ostatnia. Kilkaset metrów przed metą skręcam w lewo. Niebieski jedzie prosto i gwiżdże na znak, że pomyliłam trasę. Za krótki dystans. Już go nie dogonię.



Przejeżdżam metę. Upokorzona i ubłocona. Sędzia prosi o podanie numeru, bo nie jest w stanie odczytać go z upaćkanej tabliczki. Zamykam się w samochodzie i w sobie. Słyszę nawoływanie do „koronacji”. Nie pokazuję się.  Za bardzo się wstydzę. Czekam aż Piotr wróci ze swojej mega trasy. Może będzie miał więcej szczęścia. W tle słyszę syrenę karetki. Mam nadzieję, że nic mu nie jest. Chyłkiem przemykam wzdłuż ogrodzenia, by go wypatrywać. Jest! Przyjechał cały i zdrowy!



Wysyła mnie po sok, który serwują w jednym z namiotów. Niby od niechcenie zerkam na tablicę z wynikami.
- Piotr, tam jest napisane, że zajęłam pierwsze miejsce. To możliwe?
- Yyy, raczej nie – uśmiał się mój mąż.
Wierzę mu. Przecież wydaje mi się, że przyjechałam ostatnia. Jednak na wszelki wypadek idę sprawdzić.
- Piotr, tam naprawdę tak piszą. Sam zobacz.
Piotr tak uparcie mi nie wierzył, że poszedł do namiotu spytać organizatora. Wygrałam. Czekali na mnie z dekoracją, podczas której pierwsze miejsce na podium pozostało puste. Wersja oficjalna jest taka, że nie przyszłam, bo mi nie zależało.



Pierwszy w życiu puchar. Mój nauczyciel WF-u na pewno nie uwierzy. Jak mój mąż.
Na deser losowanie nagród. I wyciskarka soków nasza. Dla dobrej formy i dla „zdrowotności”. Właścicile łyd-zabójców i ud z żelaza śmieją się, klaszczą, wiwatują. Niby nóżki dały radę. A ja chyba naprawdę zyskałam nowe „hobby i już”.



2 komentarze: