Najfajniejsze są te
imprezy, na które nie masz ochoty jechać. A jak już się rozkręcisz, to jest
tylko lepiej!
To była kolejna
spontaniczna decyzja w naszym wykonaniu. Wiedziałem, że w ostatni weekend
sierpnia jest maraton MTB, ale jakoś to przemilczałem i myślałem, że tak
zostanie. Po ostatnich przygodach z rowerem, kiedy to najechałem na ukryte pod
liśćmi metalowe kolce, zupełnie odechciało mi się jeździć. Ba! Nie miałem nawet
sprawnego roweru, co mogłoby być niemałym utrudnieniem w przypadku maratonu. Środa,
dzień jak co dzień i pytanie –
jedziemy? Yyyyyyyy... jedziemy! Decyzja zapadła! Rower zreanimowany, możemy
jechać…
Tak jak wcześniej
pisałem, kierujemy się kryterium „blisko Łodzi“. Kolejna edycja maratonu z
cyklu „Górska jazda w centrum Polski“. Tym razem nie Gielniów, a Opoczno.
Teoretycznie miało być łatwiej...
Zaczęło się tak, jak
poprzednim razem. Wcześnie rano pobudka, pakowanie i w drogę. Około 9
zameldowaliśmy się w biurze zawodów i nawet nie wiem kiedy, stałem już w
sektorze startowym.
Tym razem jednak serce biło jakoś spokojniej. Dookoła
znajome twarze z poprzedniej edycji, ciśnieniowcy na samym początku sektora, ja
gdzieś pośrodku. Nie to, żebym celował w środek stawki, ale tak jakoś wyszło.
Maraton miał się
rozpocząć rundą honorową przez miasto, która chyba tylko z założenia miała być
powolna i spokojna. Już na pierwszym zakręcie okazało się, jak bardzo się myliłem.
Zakręt, rondo, prosta, zakręt i już wszyscy potasowani. Później przejazd nad
obwodnicą i długa 3 km prosta. Już w tym miejscu wiedziałem, że będzie ciężko.
Pierwsze 6 km, a nogi przestały podawać.
Zakręt w lewo i tym
oto sposobem znalazłem się w lesie. Było dokładnie to, czego się spodziewałem.
Błoto, błoto i jeszcze raz błoto. Parę dni wcześniej (i pewnie jeszcze w nocy)
padał mocno deszcz, asfalt zdążył jakoś przeschnąć, czego nie można powiedzieć
o leśnych ścieżkach. Niewiadomo skąd, z zaskoczenia pojawiły się „przejezdne
sekcje kałuż“.
Po przejechaniu
rozlewiska trasa zmieniła się w malowniczy singiel, zaś ten szybko ustąpił
miejsca wielkiej piaskownicy. Ta zaś przemieniła się w kolejne bagno, podmokłe
pole, znowu bagno i tak było już prawie do końca. W międzyczasie przejechaliśmy
przez mostek koło starego młyna. Super miejsce!
Lewo HOBBY, prawo
MEGA i GIGA słychać było z daleka. Na rozjeździe stał starszy pan i machał chorągiewkami
niczym na pochodzie pierwszomajowym. Doceniam to, że w tym wieku mu się chciało
pomóc w organizacji maratonu, a jego kolega klaskał i dodawał nam otuchy.
Fajnie! W tym miejscu nastąpił wspomniany rozjazd. W przeciwieństwie do trasy w
Gielniowie, tutaj wszystkie 3 trasy miały wspólny początek i koniec. Ja skręciłem
w prawo. Nareszcie szutrowa droga, która, jak się później okazało, prowadziła
do podmokłego pola, rozlewiska i znów podmokłego pola. Tu nie było sensu jechać.
Może gdybym ważył wraz z rowerem 70 kg, nie zapadałbym się tak bardzo. Nie ma
rady, musiałem pchać. Nie tylko ja zresztą. W ten sposób dotarłem do
utwardzonej drogi, która chwilę później zamieniła się w piaszczystą i mokrą. De
ja vu?
Jest bufet! (23 km)
To taki element trasy, który uświadamia Cię, że przejechałeś już jakiś spory
kawałek trasy. 2 kubki wody, kawałek banana, żel energetyczny i można jechać
dalej. Znów po mokrym piasku...
W ten sposób dojechałem
do Lelitka, w którym zgodnie z zapowiedziami organizatora miały być elementy
prawdziwego XC. I były. Bardziej niż XC było jednak wszechobecne błoto i kałuże.
Podjazd, ostry zakręt w prawo, stromy zjazd i stromy podjazd. Przypomniał mi się
Gielniów, nogi lekko ugięły się ze
zmęczenia. Ten oto singielek prowadził na krawędź jakiegoś starego wyrobiska,
piaskowni. Piękny, malowniczy kawałek. Stromy piaszczysty zjazd, tym razem na
dupie, żeby znów znaleźć się w kałuży. Kilka metrów dalej powtórka z rozrywki. Nie
wiem, co mnie podkusiło, ale postanowiłem nie zjeżdżać, a spokojnie sprowadzić
rower. Może to i dobrze, bo po wjechaniu do kałuży przednie koło zapadłoby się
pewnie do połowy, a ja wylądowałbym na jaj drugim końcu. Krótki kamienisty
zjazd i dla odmiany strumień, ale taki inny, żwawy. Można było w nim spłukać
trochę błoto i piasek z rowerów. Nie zdało się to na wiele, bo po chwili znów
tonęliśmy w błocie.
Nawet nie wiem jak,
ale po chwili znalazłem się na 2-gim bufecie. Bardzo nie chciałem się w tym
miejscu zgubić, bo był tam rozjazd na trasę GIGA, co oznaczało mniej więcej
tyle, że znów musiałbym pokonać te błotniste sekcje trasy. A tego bym bardzo
nie chciał. Uzupełniłem płyny i już po chwili znalazłem się w dalszej drodze.
Przejazd przez asfalt, znów przez podmokłe pole, żeby po chwili wyjechać na asfalt
i znów na pole. W ten oto sposób dotarłem do zakrętu, w którym zbiegała się
moja trasa z trasą HOBBY. W tym miejscu parę chwil temu przejeżdżała Magda. Długa
prosta droga przez las, ostatni rów z wodą, ostatni leśny błotny odcinek i
asfalt.
Jeszcze nigdy nie
jechało mi się tak źle po asfalcie. Może dlatego, że te błotniste tereny dały
popalić, może dlatego, że miałem zły dzień. Taka karma. Zostało tylko 6 km do
mety. Ten odcinek przebiegał odwrotnie niż start. Przejazd nad obwodnicą, rondo
(na którym roześmiani policjanci kibicowali, jednocześnie zatrzymując ruch
uliczny), krótki odcinek szutrowy, asfalt i ta ostatnia prosta, która jeszcze
nigdy wcześniej nie była tak ciężka. W oddali było widać metę. Jeszcze tylko
jedno skrzyżowanie z uśmiechniętym policjantem i po chwili znalazłem się pomiędzy
szpalerem banerów prowadzących do mety. 43 km w około 2:45 h. Dużo? Pewnie tak,
biorąc pod uwagę, że pierwsi zawodnicy przekroczyli linię mety po niecałych 2
godzinach, ale nie pojechałem tam, żeby wygrać, ale żeby odstresować się i
zrobić coś dla siebie.
Po przejechaniu linii
mety udałem się na myjkę. Ze strażacką sikawką nie ma żartów.
Co było fajnego w
tym maratonie? Organizacja, trasa i fajna zabawa, dla mnie jazda bez spiny. Może
też to, że był to ostatni weekend wakacji, a równo 2 miesiące wcześniej
startowaliśmy w Gielniowie i wtedy owe wakacje dopiero się rozpoczynały. Może
jeszcze uda się przed końcem sezonu znaleźć jakiś maraton i w ten sposób przedłużyć
sobie wakacje…
A tak wyglądało to na mapie:
P.