To był kolejny typowy
weekend. Zamiast odespać cały ciężki tydzień, zerwałem się z łóżka o 7, żeby
pojeździć na rowerze. Nie była to jakaś wielka eskapada. Wyszło około 65 km.
Szybkie 65 km...
Inaczej nie znaczy gorzej.
Zapisałem się na testy
Scotta organizowane przez Goldsport. Z racji tego, że na MTB jeżdżę na co dzień,
tym razem wybór padł na szosówkę. Dlaczego? To takie niespełnione marzenie. Z
drugiej strony ciekawość. Uściślając, byłem ciekaw, czy jest szosówka, która
bezpiecznie i komfortowo przewiezie moje grube dupsko z punktu A do punktu B.
Czekałem 2 tygodnie na te
testy. Odliczałem każdy dzień. Zapisałem też Magdę, ale zamiast testować szosówki,
testowała cały arsenał leków na F, A itp. A raczej to angina testowała wytrzymałość
Magdy.
Ja sam byłem na tyle
podniecony, że w sobotę rano wypiłem kawę, zjadłem kawałek ciasta i pojechałem
na testy. Nie przyszło mi do głowy, żeby wziąć coś do picia i jedzenia ze sobą.
Zresztą byłem święcie przekonany, że będę jeździł po jednej ulicy dookoła pachołków
i za 1,5 h będę już w domu.
Po przyjeździe do Arturówka,
gdzie miały odbyć się testy, czym prędzej udałem się do biura testów, żeby się
zarejestrować i dobrać sobie jakiś rower. Szczerze mówiąc, było mi obojętne
jaki, byle szosowy, bo taki był plan. Wypełniłem papiery i byłem gotowy do testów.
Jak się chwilę później okazało, nie było jeżdżenia po ulicy. Gdzieś w oddali usłyszałem,
że wczoraj grupa szosowa przejechała około 70 km. Wtedy też pomyślałem o śniadaniu,
którego nie zjadłem i bidonie, którego
nie wziąłem. Nie wypadało się też wycofać. Dowiedziałem się, że pilotem grupy będzie
Tadeusz, starszy koleś. Tacy są najgorsi i potrafią zmylić przeciwnika. Chciałbym,
będąc w ich wieku, mieć taką siłę i kondycję. Chudy, sucha łyda i ilość spędzonych
godzin na rowerze odpowiadająca wysokości mojego kredytu hipotecznego.
Wybrałem Scotta Solace.
Rower, który wiele wybacza. Szczególnie takim jak ja, którzy nigdy nie jeździli
na szosie. Komfortowy, pewny w prowadzeniu i lekki. Napęd to kultowa 105. Nie
mogło być chyba lepiej. Krótkie zapoznanie, szybka nauka zmiany przełożeń i już ruszamy. 4-osobowa grupa i pilot Tadeusz.
Nie
jest źle, powoli przyzwyczajam się do roweru i wraz z kolejnym przejechanym
kilometrem nabieram pewności w
prowadzeniu. Za nami wóz techniczny – w razie potrzeby. W sumie cieszyło mnie
to, że za nami jedzie. Na wypadek, gdyby w skutek niezjedzenia śniadania, odcięło
mi prąd w nogach.
Nawet nie wiem, kiedy przejechaliśmy 20 km. Krótki postój, łyk
wody od ekipy z wozu serwisowego i można jechać dalej. Długa prosta, szybki
zjazd a na samym jego końcu progi zwalniające. Tadeusz mówi, że można przez nie
przejechać. Chwilę się waham, ale rosną szybko w oczach. Nie ma odwrotu. Nawet
nie wiem kiedy i przez nie przejeżdżam. Nie było tak źle. O dziwo rower się nie
rozpadł, wytrzymał. Na swoim MTB zrobiłbym to bez chwili wahania. To jednak była
szosa, która stworzona jest do poruszania się po pięknych i gładkich asfaltach.
Jestem pod naprawdę wielkim wrażeniem tłumienia nierówności przez karbonową ramę.
Bardzo ładnie wybiera drobne nierówności takie jak spękanie asfaltu, drobne
ubytki. Jest też na tyle elastyczna, żeby bez większego problemu w razie
potrzeby poradzić sobie z tymi trochę większymi.
Kolejne parę kilometrów i już
byliśmy na mecie naszej przejażdżki. Spodobało mi się na tyle, że skusiłem się
na kolejną rundę.
Druga runda i drugi rower –
Scott Solace. Niby ten sam, ale jednak inny. Zaczynając od hamulców na napędzie
skończywszy. Zamiast 105, Ultegra Di2. Cudo! Elektryczny napęd, a dokładnie
jego zmiana. Wystarczyło delikatnie nacisnąć manetkę, a silniczek zmieniał za
mnie przełożenia. I ta precyzja! A hamulce? Tarczowe. Tak, hamulce tarczowe w
szosie. Dla mnie to dość istotny czynnik, bo zatrzymać 90 kg wcale nie jest tak
łatwo. Tym bardziej z prędkości ponad 50 km/h, którą bez problemów amator, taki
jak ja, jest w stanie osiągnąć na tych rowerach.
Inna grupa, delikatnie inna
trasa. Tyko MrScott ten sam. Niestrudzony i nie okazujący zmęczenia po
pierwszej rundzie. Tak jak wcześniej
mówiłem, tacy są najgorsi. Wielokrotnie jeżdżąc na MTB, spotykam ich na szosach. Nawet nie wiem kiedy i
już siedzą mi na kole. Po chwili wyprzedzają i mówią: łap koło. Łapie, ale tak
samo szybko je puszczam. Nie ma bata, żebym za nimi nadążył. A przecież mogliby
być moimi dziadkami. Pozazdrościć kondycji i ułańskiej fantazji. Jedziemy, luźna
gadka. Czuję się coraz pewniej, mogę sobie pozwolić na lekką dekoncentrację i
rozmowę z innymi uczestnikami testów. Czas szybko mija, łykamy kolejne
kilometry. Nie czuję zmęczenia. Sunie się lekko, komfortowo. Te rowery naprawdę
są super!
Dojeżdżamy do sanktuarium w Łagiewnikach.
Zakręt i lądujemy na czymś, na czym do tej pory bałem się jeździć szosą. Kostka
brukowa. Ale nie taka jak w Roubaix podczas TDF. W sumie miało to niewiele wspólnego
z kostką brukową. Tu były kocie łby. Tym razem też nie udało nam się zepsuć
rowerów. Poradziły sobie pięknie. Nawet nie wiem kiedy i już byliśmy w bazie.
Kolejne 35 km pięknej przejażdżki.
W sumie 70 km epickiej
jazdy. Coś, czego zawsze chciałem spróbować, a nie miałem takiej możliwości. 2
przejażdżki, nowopoznane osoby i mega pozytywne wrażenia.
Kolejne testy już w
kwietniu... Oby do kwietnia!