Choć jeden
trochę ukłuł. Był nim niewątpliwie czas oczekiwania na zamówiony rower.
Z drugiej strony i tak była zima, śnieg i błoto, ale od początku...
Jeszcze 2 lata
temu nie sądziłem, że kiedykolwiek będę jeździł na szosie. Kojarzyła mi się ona
raczej z wycieniowanymi dziadkami z wąsem, jeżdżącymi ulubione pętle
zaraz po lub przed niedzielnym rosołem i kotletem schabowym. Nic bardziej
mylnego! Owszem, jestem pełen podziwu dla wspomnianych sucharów, bo
niejednokrotnie jadąc za nimi, zrywali mnie i po chwili widziałem, jak stają
się coraz mniejsi.
Stało się!
Kupiłem szosę. Wybór padł na Rose Pro SL2000. Dlaczego? Nie wiem. Po prostu
miała „to coś“, co przykuło moją uwagę. Chodzi zapewne o przekroje rur, które
raczej nie są spotykane w szosówkach innych firm. Rose to marka stosunkowo mało
znana w naszym kraju, a szkoda.
Pierwsze
wrażenia?
Wielki karton, a
w nim piękny czarny mat. Starannie wykonany i spasowany rower. Bez żadnych
luzów i fuszerki. Całości dopełnia biała owijka i designerskie koła z
cyferkami. Jednym słowem nie ma obciachu, żeby powiesić ten rower w salonie
zamiast obrazu Opałki...
Wewnętrzne
prowadzenia linek, nowa, odświeżona 105. Nic tylko skręcić, wsiadać i jeździć!
Tak też
zrobiłem. Z dziecięcą niecierpliwością skręciłem rower, żeby zaraz na
niego wsiąść i przejechać te parę kilometrów. Warto było czekać te 7 tygodni!
Jest ok.
Wszystko chodzi płynnie, cicho, bez żadnych luzów. Karbonowy widelec świetnie
prostuje nierówności asfaltu. Teraz pora budować formę na sezon.
Po paru dniach od pierwszej, krótkiej przejażdżki umówiłem się z Tadeuszem na mały test. Jak to bywa z Tadeuszem, wyszło trochę ponad 100 km. Dokładnie 115. Nie wiem dlaczego, ale Tadeusz w tym sezonie postawił sobie za punkt honoru, że udana wycieczka to minimum stu kilometrowa wycieczka. Trzeba przyznać, że się tego trzyma.
Po paru dniach od pierwszej, krótkiej przejażdżki umówiłem się z Tadeuszem na mały test. Jak to bywa z Tadeuszem, wyszło trochę ponad 100 km. Dokładnie 115. Nie wiem dlaczego, ale Tadeusz w tym sezonie postawił sobie za punkt honoru, że udana wycieczka to minimum stu kilometrowa wycieczka. Trzeba przyznać, że się tego trzyma.
Odwiedziliśmy
Poddębice. Drogi ładne, a i tempo niewybredne. Jednym słowem wycieczka udana!
115 km to trochę sporo jak na początek sezonu, ale parafrazując klasyka – nie
pojechaliśmy dla przyjemności.
Kolejny weekend i kolejna wycieczka. Zawsze chciałem pojechać nad Jeziorsko i zdarzyła się ku temu okazja. Tym razem z Grupą Rowerowe Soboty. Druga wycieczka w sezonie i kolejne 130 km wykręcone. Trasa koniecznie do powtórzenia, jak będzie ciepło i przyjemnie, bo z ręką na sercu mogę powiedzieć, że jazda w silnym wietrze nie należy do moich ulubionych zajęć. Droga powrotna była znacznie przyjemniejsza. Reasumując miniony weekend – kilka godzin w siodle spędzonych w miłym towarzystwie.
Muszę przyznać,
że chyba powoli uzależniam się od prędkości. Szczególnie po ciężkim tygodniu
mam ochotę po prostu wsiąść i jechać przed siebie. Przewietrzyć głowę i zrobić
miejsce na kolejny ciężki tydzień. Oby do następnego weekendu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz