sobota, 1 listopada 2014

#nopussyride

To właśnie ten czas, kiedy większość moich znajomych odwiesza rower na hak i wyciąga narty do ostrzenia. Ja ostrzę sobie zęby na kolejne długie wycieczki. Pamiętacie dziadka Scotta? Są gorsi od niego! Np Andy Szelman – Robert Forstemann łódzkich asfaltów. Jednym słowem „noga zabójca“...

Nie sądziłem, że jeszcze w tym sezonie wykręcę ponad 100 km podczas jednej wycieczki. To moment roztrenowania i pora zapuszczenia zimowego brzuszka, żeby na wiosnę było co spalać. Znów aktywny sezon i kolejna zimowa oponka. Można tak w nieskończoność.

Tym razem pomysł wycieczki zrodził się już w czwartek. Krótka wymiana słów z Tadeuszem, godzina ustalona, wydarzenie na fanpejdżu utworzone i można ruszać.



W momencie, kiedy pozostali uczestnicy wycieczki wyruszali z domów, żeby spokojnie udać się w ustalone miejsce, ja nadal zastanawiałem się, co na siebie ubrać. Nie chodzi o to, że nie mogłem dobrać lycry do koloru butów, choć też przeszło mi to przez myśl, ale jak się ubrać, żeby było komfortowo. Poranki są coraz chłodniejsze, w dzień z kolei w słońcu jest ciepło. Stanęło na długich spodniach, co jak się później okazało było trafnym wyborem.

Po upewnieniu się, czy aby na pewno spodnie pasują do butów, udałem się na miejsce zbiórki. Przyjechał też Tomek z RS-ów. Jak się okazało, jechał na wyścig w Łagiewnikach, ale przyjechał nam potowarzyszyć w początkowej fazie wycieczki. Po kilku kilometrach Tomek skręcił w swoją stronę, my pojechaliśmy w swoją.



Najpierw do Nowosolnej, by tam skręcić w kierunku Byszewów i Starych Skoszewów. Pierwszy podjazd w Nowosolnej i już zaczęły się problemy. Na górce okazało się, że Andy "żelazne udo" ma problem z wentylem i ucieka mu powietrze. Może to i dobrze, bo w jakiś sposób go to spowalniało. Andy to człowiek terminator, nieodczuwający zmęczenia. Po chwili walki z wentylem udało się opanować sytuację. Chwilę postoju wykorzystał Tadeusz, który skrzętnie notował w swoim notesie wszystkie szczegóły dotyczące wycieczki. Nie wiem tylko, po co mu były nasze dane osobowe, nazwy rowerów, stan  cywilny i rozmiar obuwia..





Dojechaliśmy do Sanktuarium Maryjnego w Skoszewach. Chwila przerwy, zwiedzanie kościoła, parę anegdotek Tadeusza o zwiedzaniu wiejskich kościołów i można było jechać dalej.





W międzyczasie zatrzymaliśmy się pod sklepem, jeżeli pustą i ciemną budę można w ogóle nazwać sklepem. Nie było tam zupełnie nic, nawet światła. Krótka wymiana zdań i rozmowa kto ile przejechał w tym sezonie. Zdaję sobie sprawę, że naprawdę mało jeżdżę, ale ciężko robić mi więcej kilometrów, ciągle pracując. Zaczął Tadeusz: ja mam około 8 600 km, Jacek i Andy ponad 9. To nic. Jest w Łodzi Jadzia, która chyba nawet śpi z rowerem. Babka ma przejechane około 20 k km. Ja nie wiem, czy tyle przejechałem w ciągu całego swojego życia. Nic tylko pozazdrościć wyniku. Już nawet się nie chwaliłem swoimi 2k km.




Przez całą drogę Tadeusz opowiadał nam różne anegdotki związane z miejscami, przez które przejeżdżaliśmy. Wciągnięci w wir opowieści dojechaliśmy do Dmosina. Chwila przerwy i można było ruszać dalej.



Następnie przez Borki, Wolę Lubiankowską, aby znów przeciąć autostradę A2. W międzyczasie Andy zgłodniał, a że byliśmy w zagłębiu producentów jabłek, wybór był oczywisty. Gdzieniegdzie na drzewach wisiały piękne, czerwone jabłka. Posileni, ruszyliśmy dalej. 






Pięknymi drogami dojechaliśmy do Łyszkowic. Stamtąd prosto do Arkadii, celu naszej wycieczki.
Od czasu, kiedy przyjechałem na „stałe“ do Łodzi, wiele słyszałem o Arkadii i Nieborowie. Może dlatego, że moi znajomi ze studiów robili tam dużo zdjęć, ze względu na piękną scenerię. 













Wreszcie nadszedł czas, żeby to sprawdzić. Rzeczywiście było pięknie. Na dodatek jesienna aura i ostatnie promienie słońca dodawały uroku temu miejscu. Jeżeli jeszcze tam nie byłeś, to najwyższy czas to zmienić.

























Z Arkadii udaliśmy się do Łowicza. Nigdy nie byłem w Łowiczu. Tzn. byłem, ale nie tak, żeby pozwiedzać. Piękne miasto, warto tu przyjechać na dłużej, ale to temat na osobną wycieczkę. Ciekawostką jest to, że na Starym Rynku znajduje się Kamienica Napoleońska. Dawniej mieścił się w niej "Hotel Imperial". Zatrzymał się w nim Cesarz Napoleon, wracając ze zwycięskiej bitwy pod Jeną.



Jest tu też jedyny w Polce trójkątny Nowy Rynek.








Pamiątkowa fotka i można wracać do Łodzi. Trasa powrotna była inna, drogą krajową numer 14. Ruchliwą, ale jest tu szerokie pobocze, więc można bezpiecznie jechać. Mieliśmy już przejechane jakieś 70 km, przed nami jeszcze dobre 50. Jechało mi się dobrze mniej więcej do Domaniewic. 




Złapał mnie jakiś kryzys i powiedzmy, że do Głowna po prostu jechałem, starając się nie myśleć jak monotonna jest ta prosta droga. Po drodze mały postój przy sklepie. Uzupełniliśmy płyny i węglowodany, można było jechać dalej. Po tym postoju zrobiło mi się lepiej. Nawet nie wiem, kiedy zleciała część drogi do Strykowa. Krótki postój na moście, wspólna fotka. 



Andy pojechał dalej prosto do Łodzi, ja z resztą ekipy skręciliśmy w ciemne, ale za to mniej ruchliwe drogi. Bardzo nie lubię jeździć drogami, na których masz wrażenie, że każdy kierowca czai się na Twoje życie. Jest jesień, szybko robi się ciemno. Tym bardziej chciałem jak najszybciej znaleźć się na mało uczęszczanych drogach. 




W ten sposób przez Swędów, Maciejów, Łagiewniki Nowe dojechaliśmy do ul. Łagiewnickiej. W międzyczasie odłączył się od nas Jacek, który pojechał do Zgierza i do Łodzi dojechaliśmy w 3. Tu znów podział. Zostawiliśmy Jerzego na Łagiewnickiej i z Tadeuszem dotarłem do Łodzi sam. Tam jeszcze pamiątkowa fotka i każdy pojechał w swoją stronę.

Podsumowując. Kolejna setka do kolekcji. Setka z hakiem. Dużym hakiem. Na dzień dzisiejszy to chyba moja najdłuższa wycieczka rowerowa. Na dodatek przejechana w super tempie 25km/h.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz