Nowy Rok przywitałam z mocnym, jak mi się wówczas wydawało,
postanowieniem, że sezon rowerowy rozpocznę wyjątkowo wcześnie. I tak zaskoczył
mnie 11 kwietnia. Cóż, najwyraźniej, aby wytrzeć kurz z siodełka własnymi
czterema literami potrzebowałam motywacji w postaci Bike Orientu. Ale nie ma
tego złego, przynajmniej sezon rozpoczęty z kopyta albo raczej z koła i chyba w
nie najgorszym stylu…
Upragniona po całym tygodniu pracy sobota. Pobudka o 6 rano (według mojego
zegara „biologicznego” w nocy). Dla mnie byłby to wystarczający powód, by
rowerowo-rajdowe plany przełożyć na bliżej niesprecyzowane kiedy indziej, ale
Piotrek brutalnie ściągnął mnie z łóżka, nim zdążyłam zakomunikować o swoim
pomyśle.
Plan rozruszania się po całej zimie posuchy podczas Bike Orientu nie wydawał
się zły. Mieliśmy trafić do
zaledwie kilku punktów kontrolnych, podbić karty, nakręcić max 50 km
gdzieś w okolicy Góry Kamieńsk (przecież nikt nie karze na nią wjeżdżać), a
wszystko to w konwencji beztroski i zabawy.
Tyle że z planami porannymi często jest jak z noworocznymi – po prostu się nie
sprawdzają.
Godzina 10:00. Ruszamy na pierwszy punkt kontrolny usytuowany na samym szczycie
góry. Pierwszych kilka metrów ambitnie jadę, kolejne pcham, później niemalże
się czołgam. Cóż za świadomość własnego ciała – czuję chyba wszystkie możliwe
mięśnie i ścięgna. Podbijamy kartki. Uff, jeszcze tylko… 9 punktów kontrolnych.
Szybko okazuje się jednak, że pomysł wjazdu na wierzchołek góry (oczywiście
autorstwa mojego Męża-Terminatora) nie jest zły.
W nagrodę, po przejechaniu
malowniczych choć upierdliwie piaszczystych obrzeży wielkiego wyrobiska, czeka
na nas długi zjazd, podczas którego dajemy nogom odpocząć. Pędzimy w dół,
chłodzi nas wiatr, czujemy smak wolności, a na samym dole rozgoryczenia.
Otóż okazuje się, że trochę się zagalopowaliśmy i minęliśmy skręt do domku myśliwskiego, w którym był kolejny punkt kontrolny. Przekonana o tym, iż tak piękny zjazd może stać się koszmarem, gdy tylko pokonuje się go w drugą stronę, doprowadziłam swoją brodę do stanu drżenia. Na szczęście mój Mąż ma nie tylko świetnie rozwinięte łydki, ale i istotę szarą, dzięki czemu znalazł nam całkiem przyjemny objazd.
Kolejny punkt kontrolny nie dość, że mieścił się w lesie, to jeszcze, żeby nie
za łatwo go znaleźć, na dnie wyrobiska. Ale zaliczony.
Potem czekało nas zdobywanie następnego szczytu wzniesienia, lekka
dezorientacja, czemu nie widzimy tego, co według mapy powinno ukazać się naszym
oczom, liczenie słupów trakcyjnych i przedzieranie się przez wrzosowisko,
akacjowisko i jakieś inne ciernisko.
Wszystkie powyższe „iska” z nawiązką wynagrodził bufet zaopatrzony w pyszne
ciastka z marmoladą i chałwą. Ich smak przyśni mi się w nocy – czuję to.
Od bufetu mielibyśmy rzut beretem do punktu nad rzeczką, gdybyśmy, zachęceni
ładną prostą drogą, znów go nie przejechali. W końcu znaleźliśmy rzekę, ale jakimś cudem byliśmy nie na
tym brzegu, w związku z czym musieliśmy nakręcić trochę nadprogramowo w
poszukiwaniu mostu. W drodze powrotnej przekonaliśmy się, że lenistwo nie popłaca,
nie cofając się do mostu, lecz jadąc prosto przed siebie – znów wyjechaliśmy
trzy razy dalej od kolejnego punktu niż mieliśmy w zamiarze.
Szukając bunkru, przejechaliśmy tę samą trasę w każdą możliwą stronę
trzykrotnie i to bynajmniej nie ze względu na jej szczególne walory
topograficzne.
Z przykrością muszę też stwierdzić, że uczenie na własnych błędach nie
wszystkim przychodzi z łatwością. „Skrót” znad rzeczki najwidoczniej nie dał mi
w kość na tyle mocno, by nie skrócić sobie drogi na skraj lasu. Tym sposobem
prowadząc rower przez środek pola, wpadłam po kostki w, sądząc po „zapachu”
świeżo wylewaną gnojówkę. Byłam
już jednak na tyle zmęczona, że w zasadzie było mi wszystko jedno. Mogłabym się
w niej wykąpać. I tak, dojeżdżając na metę, przekręciliśmy 71 kilometr
pedałowania, biegania, wspinania i noszenia rowerów w naszym pierwszym prawie
„przełaju”.
Kilometrów wyszło więcej niż zakładałam, ale śmiechu i zabawy też, więc
rozpoczęcie sezonu uznaję za udane!
Zgodnie z „mądrością” klin klinem, dziś dokręciliśmy kolejnych 50 km. Wiatr nam
nie był straszny i dająca się we znaki „świadomość” ciała z wczoraj też nie.
Oby nie brakło mi zapału do pedałowania przez resztę sezonu. Bo o Piotrka się
nie martwię. On do jazdy nie potrzebuje żadnych pretekstów ani zachęty.